czwartek, 2 maja 2019
Marzyciel - Laini Taylor
Autor: Laini Taylor
Tłumacz: Bartosz Czartoryski
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Ilość stron: 512
Często słyszę od najbliższych mi osób, że nie miewają snów. Twierdzą, że kiedy zasypiają, to po prostu zatracają się w ciemności, a jeśli nawet coś już im się przyśni, to właściwie zapominają o tym zaraz po przebudzeniu. Zastanawiałam się jak to możliwe? Przecież nasze umysły same podsyłają nam niestworzone sceny lub właśnie takie które znamy bardzo dobrze, a czasem jesteśmy zmuszeni walczyć z naszymi największymi obawami i lękami, kiedy tak trudno jest się nam ocknąć. Tytułowy Marzyciel z pewnością nie mógł narzekać na brak snów, a wręcz przeciwnie, opanował on tę sztukę do perfekcji i stał się mistrzem kreowania idealnych marzeń sennych.
Dziewczyna o niebieskiej skórze spada z nieba. Zatrzymuje się na bramie, przebita przez jeden z metalowych prętów. Jej ciało bez życia zostaje otoczone przez setkę ciem, każda z nich próbuje unieść ciało malutkimi nóżkami, ale niestety bezskutecznie....
Lazlo Strange był sierotą, spędzającym swe wczesne dzieciństwo wśród mnichów. Zbiegiem okoliczności, po kilkunastu latach Lazlo przeniósł się do Wielkiej Biblioteki w Zosmie. Tam ciężko pracował, a także rozwijał swoją największą pasję, czyli zdobywanie informacji o Niewidzialnym Mieście, które według naszego bohatera utraciło swą nazwę i w księgach, które udało mu się zdobyć, było nazywane Szlochem. Największym pragnieniem głównego bohatera staje się odnalezienie owego miasta i odkrycie wszystkich jego tajemnic. Niestety Strange nie spodziewa się, że marzenia mogą zostać ukradzione, że to nie od nas ludzi zależy, czy się one spełnią, ale od samego marzenia, bo to ono wybiera marzącego...
Tak wiele pochlebnych opinii. Tak wiele zachwytów w każdej części internetu! I ten strach.. Obawa, że mi się nie spodoba, że nie zrozumiem tego pochlebstwa w stosunku do "Marzyciela" i nie będę pasować do większości opiniotwórców. Cóż, moje obawy niestety trochę się sprawdziły.
To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Laini Taylor. Po wielu recenzjach, które przeczytałam lub obejrzałam, miałam pewien obraz w głowie tego, czego mogę się spodziewać. Nie jestem w stanie nie zgodzić się, że styl Laini Taylor jest wyjątkowy. Język jakim autorka operuje i sposób budowania opisów, jest fenomenalny. Tu należą się ukłony dla tłumacza, czyli Bartosza Czartoryskiego, ponieważ wykazał się on naprawdę niesamowitym kunsztem i finezjom utrzymując magię autorki i przenosząc ją na nasz trudny język.
Mam wrażenie, że mimo iż książka, jest kierowana do młodzieży, to właśnie używany w niej język, staje się łącznikiem, który sprawia, że "Marzyciel" spodoba się również dorosłym czytelnikom. Jednakże nie mogę nie wspomnieć o tym, że przez ilość opisów, magicznych i barwnych, ale jednak bardzo zawiłych, były momenty, kiedy po prostu zaczynałam się nudzić. "Odlatywałam" w trakcie czytania, a to nie zdarza mi się prawie nigdy! Łapałam się na tym i karciłam samą siebie w myślach, za to, że nie oddaje przez to moje odbieganie myślami, w pewnym stopniu szacunku dla "Marzyciela", który przez większość czytelników jest wnoszony na książkowy piedestał.
Lazlo Strange jako główny bohater sprawuje się bardzo dobrze. Nie jest klasycznym "ideałem", którego uroda i pewny siebie charakter, bije wręcz z kart powieści. Jest wręcz przykładem na to, jak powinno tworzyć się protagonistów, abyśmy nie mieli ich dość po pięciu pierwszych rozdziałach. (Tu patrz: mój problem z polubieniem Celaeny ;)). Fascynowała mnie jego aparycja, jego skromność i ciche usposobienie. Z przyjemnością obserwowałam jego społeczny rozwój i poznawanie samego siebie.
Podobnie jest z innymi bohaterami, są oni w pełni "namacalni". Wierzymy w ich istnienie i rozumiemy działania, które podejmują, ponieważ są one tożsame z charakterami, które naszym zdaniem posiadają. Nie odczuwam żadnego zgrzytu, który często mi przeszkadza (znów moja ukochana Celaena, ehhh...), a także pragnę tego, żeby te postacie takie już zostały i przypadkiem "nie wypaczyły" się przez bieg historii. Nie mylmy z rozwojem. ;)
Fabuła jest fascynująca, tak samo jak świat wykreowany przez Lani Taylor i wreszcie zaskakujące zakończenie, które mimo że kilkanaście stron wcześniej zaczyna nam świtać w głowie, to i tak sprawia, że nie możemy w to uwierzyć i chcemy dowiedzieć się co będzie dalej.
Kolejna część, czyli "Muza Koszmarów" już czeka na mojej półce i z pewnością niedługo się za nią zabiorę, jednak z opinii krążących w internecie wiem, że akcja tam jeszcze bardziej zwalnia, a opisów jest jeszcze więcej, co mnie skutecznie zniechęca, ponieważ już w "Marzycielu" było to dla mnie problemem.
Z pewnością polecam tę książkę, chociażby po to, żeby wreszcie odbić się trochę od standardowej fantastyki, pełnej elfów i krasnoludów. Warto poznać inny świat i zachwycić się kreatywnością Laini Taylor. Zdecydowanie nie radzę jej czytać osobą, które po prostu muszą podążać za wartką akcją, bo prawdopodobnie zanudzicie się i odłożycie w połowie. Nie żałuje mojej przygody z Lazlem Strangem, nie jestem nią aż tak zachwycona jak większość blogerów, jednak czytanie jej sprawiło mi przyjemność i z pewnością sięgnę po kontynuację.
Moja ocena: 8/10
czwartek, 25 kwietnia 2019
Maresi. Kroniki czerwonego klasztoru - Maria Turtschaninoff
Autor: Maria Turtschaninoff
Tłumacz: Patrycja Włóczyk
Wydawnictwo: Młody Book
Ilość stron: 256
Jak wyglądałby świat bez mężczyzn? Czy ktoś z nas potrafi wyobrazić sobie życie na ziemi bez tej drugiej płci? Potraficie wyobrazić sobie jak wiele, brak mężczyzn lub kobiet, zmieniłby na świecie? Kiedy myślałam o świecie typowo kobiecym, to zawsze wyobrażałam sobie go tak jak autorka "Maresi", że będzie to świat pełen harmonii, spokoju i mądrości.. Ale czy takie myślenie nie jest, aż nazbyt feministyczne? Z pewnością jest, jednak nie można odmówić tej wizji pewnego uroku.
Maresi ma trzynaście lat i mieszka na wyspie Menos, w Czerwonym Klasztorze, którego mieszkankami są same kobiety. Kiedy ją poznajemy wciąż jest nowicjuszką. Jedną z najstarszych, ponieważ nie wykazuje cech na tyle charakterystycznych, aby przypisać ją do którejś z Sióstr, od których mogłaby pobierać dalsze nauki. Głównym celem Klasztoru jest zapewnienie dziewczynką w różnym wieku wykształcenia i bezpieczeństwa, a także przygotowanie ich do pozostania na wyspie jako jednej z Sióstr lub wykorzystywania zdobytej wiedzy w świecie, który przepełniony jest głodem, strachem i agresją.
Pewnego dnia przy wyspie cumuje łódź, z której wysiada Jai, nowa nowicjuszka. Jest małomówna i bardzo skryta, więc Maresi stara się zapewnić jej jak najlepszą opiekę na wyspie, dzięki czemu dziewczynki w końcu zostają przyjaciółkami. Jednak Jai przyniosła ze sobą pewną historię... Historię, która nie pozwoli jej zapomnieć o świecie, który opuściła i przyniesie ze sobą mrok, z którym wyspa dawno nie miała okazji się mierzyć...
Wizja świata przedstawiona przez Marie Turtschaninoff ma pewien urok, z którym dawno nie spotkałam się w żadnej książce. Mimo że akcja nie jest rwąca i szybka, a cała historia przepełniona jest opisami codziennych czynności i samego Klasztoru, to naprawdę chce się zostać na tej wyspie i nie sposób się od niej oderwać. Świat ten jest stworzony przez autorkę od podstaw, dlatego nie jesteśmy w stanie znaleźć choćby przybliżonego położenia wyspy. Poza tym w książka jest swoistą fantastyką opierającą się na nowej religii i jej własnej magii, co jest moim zdaniem największym plusem tej krótkiej opowieści! Czytając wciąż analizowałam relację między boginiami, to jak funkcjonuje kobieca społeczność przy tak mocnej wierze i jak namacalna jest ta religia. Autorka kreując zasady, obrzędy i święta w Czerwonym Klasztorze wykazała się ogromną kreatywnością.
Narratorką powieści jest trzynastoletnia dziewczynka, więc Maria Turtschaninoff starała się przedstawić nam świat z perspektywy inteligentnego dziecka, co moim zdaniem wyszło jej idealnie. Język jest prosty, zdania krótkie i bez zbędnego rozbudowania, dzięki temu naprawdę wierzymy, że historię opowiada nam tytułowa Maresi. Czyta się bardzo szybko zważywszy na to, że książka ma jedynie 256 stron, moim zdaniem zdecydowanie za mało i jest to jej główny minus. Dosłownie jesteśmy w stanie przeczytać ją w jeden wieczór, a po odłożeniu jej na półkę czujemy jakby to był sen. Zdecydowanie za krótko na rzeczywiste związanie się z bohaterami.
Same postacie, oprócz Maresi, poznajemy jedynie pobieżnie. Najbliższe koleżanki tytułowej bohaterki posiadają niestety jedną, może dwie cechy i to wszystko. Tak jak napisałam wyżej, przez tak małą obszerność książki, nie jesteśmy w stanie poznać ich lepiej. Jedynie Jai, jako postać niosąca ze sobą pewnego rodzaju zwrot akcji, zostaje przybliżona nam nieco bardziej i udaje nam się zrozumieć jej relacje z Maresi i motywacje wielu zachowań.
Postaci w tej powieści jest naprawdę bardzo dużo. Patrząc na fakt, jak szybko te imiona się przewijają i jak niewiele o nich wiemy, to czasami musiałam dosłownie zatrzymać się i pomyśleć kim była dana kobieta i co robiła w Klasztorze, bo po prostu zapominałam.
Przeciwwagą okazuję się tytułowa Maresi. Uważam, że autorka starała się, aby nie była ona jedynie papierowa i jak dla mnie, odniosła sukces. Jako narratorkę poznajemy ją w wielu sytuacjach, dzięki czemu mamy okazję po prostu z nią "pobyć" i ugruntować nasze uczucia do niej. Rozumiemy jej tok myślenia, to, że dziewczynka zmienia swoje plany, wierzymy w jej motywację i naprawdę jesteśmy w stanie jej kibicować.
"Maresi. Kroniki czerwonego klasztoru" to książka feministyczna i wystarczy przeczytać opis, żeby mieć tego świadomość. Porusza trudne tematy i pokazuje mężczyzn z najgorszej strony. Przykre jest to, że kiedy pomyślimy o naszym świecie to w wielu miejscach nie różni się on za bardzo od tego przedstawionego w książce Turtschaninoff. Takie historie są potrzebne i mimo że sama nie określiłabym siebie jako feministkę, to łącząc moją świadomość świata i opowieść Maresi, budzi się we mnie potrzeba walki o spokój i kontrolę nad własnym życiem, o to, żebyśmy nie musiały bać się wyjść w nocy na ulice z obawy, że ktoś nas zgwałci, żebyśmy były traktowane jak inteligentne osoby, podejmujące własne decyzje. Żyjemy w XXI wieku, a pozostało jeszcze tak wiele pracy nad naszym światem, żeby mogło się to zmienić.
Sądzę, że jeszcze kiedyś wrócę do historii Maresi. Będę wyobrażać sobie jak cudowanie byłoby dorastać w tak pięknym miejscu jak Klasztor, pełnym nauki, przyrody i miłości. To takie marzenie, które warto w sobie pielęgnować, ponieważ wciąż jesteśmy w stanie osiągnąć taki stan rzeczy, my jako ludzie, obie płcie ramię w ramię...
Zdecydowanie polecam! Mimo że troszkę czepiałam się struktury bohaterów pobocznych, to z ręką na sercu mogę powiedzieć, że warto jest sięgnąć po "Maresi". To piękna opowieść, pełna kolorów, magii i wiary, pełna walki o samą siebie i najbliższych, taka, po której po prostu czujesz, że możesz być lepszym człowiekiem.
Moja ocena: 9/10
wtorek, 16 kwietnia 2019
Tatuażysta z Auschwitz - Heather Morris
Autor: Heather Morris
Wydawnictwo: Marginesy
Ilość stron: 320
Czasami tak bywa, że czytasz książkę, odkładasz ją i dopiero wtedy zalewa Cię fala bardzo sprzecznych emocji. Zastanawiasz się wtedy, czy czegoś nie zrozumiałaś, czy może nie jesteś na tyle inteligentna lub wrażliwa, żeby odpowiednio ją zrozumieć? Kłócisz się z myślami... I dopiero po kilu dniach myślenia o tej powieści dociera do Ciebie to, co było nie tak. Lecz wcale nie z Tobą.
Lale Sokołow czekał kilkadziesiąt długich lat, zanim mógł opowiedzieć swoją historię i ktoś postanowił ją spisać. Opowiedział o swoim życiu w obozie koncentracyjnym w Auschwitz, do którego trafił w 1942 roku, jako 26 letni żyd ze Słowacji. Poznajemy historie miłości z Gitą, jego pracę jako tytułowego tatuażysty, relacje z poszczególnymi więźniami i nazistami. Dowiadujemy się jak mieszkał, jadł i pracował, jak zmieniał życie swoje i niektórych więźniów, niekiedy ryzykując własnym życiem.
Opis fabuły w tym przypadku jest bardzo krótki i niezbyt konkretny, ponieważ tak naprawdę nie wiem, co mogłabym więcej napisać nie wchodząc w szczegóły tej powieści.
"Tatuażysta z Auschwitz" autorstwa Heather Morris jest uznana za najlepszą powieść historyczną 2018 roku na portalu Lubimyczytać.pl. Wiele kontrowersji wokół tej książki, badania przeprowadzane przez Centrum Badań Muzeum Auschwitz i analizy znawców literatury, sugerują, że powieścią historyczną nie możemy nazywać tego, co wyszło z pod pióra Heather Morris. Sama autorka w wywiadzie powiedziała kiedyś, że "nie pisze literatury faktu".
Jest to kolejna przeszkoda w rzetelnej ocenie tej książki, ponieważ wszystkie te sprzeczne informacje wpływają negatywnie na mój obiór, jako czytelnika, który chciałby mieć świadomość tego co czyta i jak daleko leży to od prawdy.
Odchodząc od spekulacji na temat rodzaju literatury i analizy prawdziwości tej historii, spójrzmy na tę książkę jeszcze raz.
Heather Moriis na ostatnich stronach swojego dzieła, mówi o tym, jak wyglądało zdobywanie informacji od Lalego, jak bardzo się zbliżyli i ile miał on do powiedzenia. Jako mężczyzna w podeszłym wieku jego opowieści zawsze były szczątkowe i aż trzy lata zajęło autorce ułożenie jej w jedną całość, tak by załatać dziury fabularne, które co jakiś czas się tworzyły.
Naprawdę podziwiam zaangażowanie pani Morris w zrozumienie i spisanie historii Lalego, to coś, na co wielu nie potrafiłoby się zdobyć.
Co do samego stylu pisania, to muszę przyznać, że po przekartkowaniu książki spodziewałam się, że będzie ona powieścią fabularną z tłem historycznym, taką która budzi emocje, zmusza do refleksji, czasami do płaczu, a później nie pozwala o sobie zapomnieć i staje się częścią nas samych.
Bardzo się zawiodłam, kiedy odłożyłam tę książkę na półkę i zrozumiałam, że tak nie było. Dostajemy historię opisaną bardziej w formie reportażu, tzn. wydarzenia opisywane są raczej "na sucho", bez jakiegokolwiek pobudzenia emocjonalnego czytelnika. Odczuwałam w trakcie czytania, że tracąc tą uczuciowość, powieść gubi to co najcenniejsze. Historia Lalego mimo że wydaje się spisana dość rzetelnie, chronologicznie układa najważniejsze wydarzenia, jest pozbawiona głębi. Trudno jest poznać i polubić bohaterów, nawet Lale wydaje nam się zbyt odległy, żeby wczuć się w jego sytuację.
Pozostaje również kwestia opisu funkcjonowania obozu, który z perspektywy Lalego naprawdę nie wydaje się taki zły. Mając jakąkolwiek świadomość historyczną, wiemy, że obozy koncentracyjne, w tym ten w Auschwitz, tak bliski nam, Polakom, były horrorem w realnym świecie. Wiemy jak wiele osób umierało tam w niewyobrażalnie strasznych warunkach, jak byli obdzierani z człowieczeństwa i godności, to coś czego nawet nie sposób sobie wyobrazić, ponieważ łzy same cisną się do oczu.
Natomiast w książce "Tatuażysta z Auschwitz" jest inaczej, chłodniej i niestety w ogóle nie poruszająco. Czytamy o największej zagładzie Żydów tak po prostu, jakbyśmy czytali o zakupach w galerii handlowej... To naprawdę wielka strata dla tej powieści...
Lale miał szczęście. Miał wpływy w obozie. Był w stanie sprawić, że jego kobieta pracowała w lepszych warunkach, spał przez długi czas samotnie w Bloku nie patrząc na śmierć kolegów i nie gnieżdżąc się na małych pryczach. Potrafił sprawić, że Gita spotykała się z nim w dowolnym momencie dnia, kiedy tylko chciał i pod warunkiem, że nie pracował w tym czasie. Jadł lepiej niż inni, przekonywał do różnych rzeczy swojego nazistowskiego "opiekuna", a ten słuchał się go nawet w sprawach sercowych. Czy jest to dobra perspektywa przedstawienia tej tragedii na światową skalę?
Nie potrafię ocenić tej książki w formie punktów, naprawdę. Moja empatia wciąż kłóci się z realnym podejściem do tej powieści. Mimo że historia w niej przedstawiona jest ciekawa i naprawdę chcesz wiedzieć jak to w końcu się skończy, cieszysz się, kiedy widzisz zdjęcia starych już Gity i Lalego, to wciąż pozostaje niedosyt i jakaś pustka.
A Wy jakie mieliście odczucia po przeczytaniu tej książki?
sobota, 13 kwietnia 2019
Szlany tron - Sarah J. Maas
Autor: Sarah J. Maas
Wydawnictwo: Uroboros
Liczba stron: 520
Jest duże prawdopodobieństwo, że nie ma wśród Was osoby, która nigdy nie słyszała o serii "Szklany Tron". Z pewnością wielu z Was uwielbia tę serię i ma nadzieje do czerwca, skompletować wszystkie jej części, tak aby zdobiły Wasze biblioteczki. Z pewnością są wśród Was też osoby, które nie potrafią zrozumieć fenomenu tej serii. A ja? Do której grupy bardziej przystaje po przeczytaniu pierwszego tomu?
Celaena Sardothien jest najlepszą, a przynajmniej najsłynniejszą zabójczynią w Aderlanie. Kiedy ją poznajemy, odbywa karę w obozie pracy w kopalni soli, która podobno jest najbardziej surową ze wszystkich możliwych kar na tym świecie. Większość osób ginie podczas pierwszego roku katorżniczej pracy, jednak nie Celaena. Udaje jej się dożyć momentu, kiedy z propozycją wolności zjawia się nie kto inny, a sam następca tronu Aderlanu! Książę Dorian oczywiście nie proponuje dziewczynie nic za darmo, aby wrócić do normalnego życia Celaena będzie musiała wziąć udział w turnieju o tytuł Królewskiej Obrończyni. Jednak jeszcze przed rozpoczęciem zmagań okazuje się, że nie tak łatwo będzie przeżyć, ponieważ członkowie turnieju są systematycznie mordowaniu w niewyjaśnionych okolicznościach...
Powiem szczerze, że miałam ogromne oczekiwania co do tej serii. Cały booktube i blogosfera krzyczą o tym jaka jest to dobra seria i jak warto ją przeczytać! Z tak ogromnymi oczekiwaniami podeszłam do tej lektury, że właściwie na starcie była ona spalona... Jdnak dałam jej szanse i po odłożeniu książki jeszcze kilka dni myślałam o niej i analizowałam to co czułam podczas czytania i dopiero kiedy ustaliłam sama ze sobą, że moja opinia jest w stu procentach ugruntowana, mogłam przejść do recenzji.
"Szlany tron" Sarah J. Maas to książka, a zarazem tak samo zatytułowana seria skierowana typowo do młodzieży, dlatego spodziewajcie się lekkiego języka i dość prostej historii. Tu podkreślam raz jeszcze, że zapoznałam się dopiero z pierwszym tomem, więc nie oceniam całej serii, jedynie jej część! Autorka pisze bardzo przystępnie, ale niestety dość schematycznie i czasami wręcz trochę rozwlekała całą akcje, tak, że miałam wrażenie, że wiele stron można byłoby dosłownie "wyrwać" i książka myślę, zbytnio by na tym nie ucierpiała. Zgadzam się, że zabiegi "odwlekania" akcji mają dać nam możliwość zapoznania się z bohaterami i rozumienia ich motywacji, a także samego polubienia ich, bądź nie. Mam tego pełną świadomość, jednak mimo wszystko uważam, że można by było to skrócić.
Celaena Sardothien jest powszechnie lubianą bohaterką, ale przyznam szczerze, że mi była przez całą książkę zupełnie obojętna. Myślę, że dawno nie miałam aż takiego braku jakichkolwiek emocji w stosunku do głównej postaci. Strasznie irytuję mnie fakt, że od pierwszej strony jest nam wmawiane jak bezwzględną i wyjątkową jest zabójczynią, a w ciągu trwania tej części historii znajdujemy naprawdę mało potwierdzeń tej teorii. Z punktu bardziej psychologicznego uważam, że aby zostać tak sławnym zabójcą, jakim jest Celaena, trzeba zwalczyć pewną część swojej empatii, tak aby łatwiej było nam pracować w tym "zawodzie", a co ciekawe główna bohaterka wykazuje się wręcz przykładnym poziomem współczucia i wczuwania się w sytuację innych! Ciągle podkreślane jest to jak bardzo ubolewa nad losem niewolników, w jednej z prób turnieju ratuję innego zawodnika tracąc jednocześnie szansę na wygraną i ryzykując własne życie! Do tego w ciągu trwania fabuły okazuje się, że oczywiście Panna Sardothien jest "wybraną", ponieważ tylko ona może zwalczyć zło czające się w Szklanym Zamku... Czyli rozumiem sama złem nie jest? (Sprzeciw! Pytanie sugeruje odpowiedź!)
Co do reszty bohaterów, to tak, da się ich lubić i nie mamy problemu ze zrozumieniem przynajmniej szkiców ich charakteru. Jednak ten tak bardzo przewidywalny wątek miłosny.... A w zasadzie dwa, bo oczywiście idąc schematem większości powieści młodzieżowych, mamy tu do czynienia z trójkątem miłosnym. ;) Właściwie po pierwszych kilkudziesięciu stronach wiemy już, jak to będzie dalej wyglądało, a przynajmniej jak ten układ będzie się rozkładał w tym pierwszym tomie.
Poza tym bardzo uwierały mnie takie małe niedociągnięcia, jak sztywne dialogi czy absurdy w stylu dwudziestoletniego Kapitana Straży Królewskiej, który nigdy nikogo nie zabił i ma strasznie dużo wolnego czasu, mimo funkcji, którą obejmuje. Przymykałam oczy na to i brnęłam dalej w tę historię, jednak po zakończeniu książki wciąż pamiętam to co mnie "gryzło", a to niezbyt dobry efekt.
Nie jestem w stanie powiedzieć, że "Szklany tron", czyli pierwszy tom tej osławionej serii jest słaby, bo zdecydowanie nie jest! Jednak niestety historia przedstawiona w tej książce wcale mnie nie wciągnęła.. Przykro mi. Dla mnie było w niej za mało wartkiej akcji, za dużo rozważania prostego i zbędnego, naszej głównej bohaterki (zostać, czy uciekać), a także zbyt mało rozwinięty portret psychologiczny Celaeny. Mam szczerą nadzieje, że w następnych tomach przynajmniej kilka z tych kwestii się zmieni i będę w stanie zobaczyć progres w warsztacie Sarah J. Maas, który zmusi mnie do zostania w tym świecie na dłużej.
Oczywiście jest to bardzo subiektywna opinia i zdaje sobie sprawę, że wiele osób się z nią nie zgodzi. Polecam tę książkę jako prosty sposób na odstresowanie się i przynajmniej na "sprawdzenie" tego świata, bo być może dla Was będzie on bardziej przychylny. ;)
Moja ocena: 7/10
czwartek, 4 kwietnia 2019
Dziewczyny z Dubaju - Piotr Krysiak (to nie jest recenzja)
Autor: Piotr Krysiak
Wydawnictwo: Deadline
Ilość stron: 305
Zazwyczaj recenzję powinno zaczynać się od jakiegoś miłego wstępu, który pobudzi wyobraźnie i nada klimat stosowny do dalszej części tekstu... Osobiście mam takie założenia, które w tym przypadku do niczego się nie nadają.
Książka "Dziewczyny z Dubaju" autorstwa Piotra Krysiaka to teoretycznie reportaż, który miał przybliżyć nam sprawy ekskluzywnych prostytutek, z tzw. "afery dubajskiej", która była głośna w mediach przed kilkoma laty. Mieliśmy poznać kulisty tego mrocznego, ale bardzo bogatego świata i stawić czoła faktom, o których większość z nas, nawet nie myśli, że takowe istnieją. I to właściwie koniec założeń fabularnych! Tak założeń, bo co dostajemy tak naprawdę?
Dostajemy kilkaset (nawet nie kilkadziesiąt!) stron z zapisami rozmów burdelmenadżerek z prostytutkami, lub prostytutek z koleżankami z tej samej profesji, lub (zaskoczenie) sutenerek z sutenerkami.. Właściwie o wiele więcej treści tam nie ma.
Nie umniejszam panu Piotrowi Krysiakowi w tym, że udało mu się zdobyć tak dokładne zapiski z rozmów wszystkich pań, że dotarł do akt policyjnych i sądowych, brawo! Ale niczego, kompletnie niczego ciekawego nie dowiecie się z tej książki. Mam zrobić spoiler, tak, żebyście nie musieli marnować czasu na tę pozycję? OK. A więc, prostytutki potrafiły zarobić nawet sto tysięcy złotych w dwa miesiące, spotykały się ze sławnymi osobami, nawet z arabskimi książętami, robiły co było trzeba i same często bywały osobami medialnymi. To wszystko. Właśnie uratowałam Was przed zmarnowaniem czasu i pieniędzy.
Szczerze? Nawet nie wiem czy mogę to nazwać recenzją, w końcu nie ma tu fabuły, stylu pisania autora też nie możemy za bardzo ocenić i właściwie niewiele tu cech typowych dla książki, które czytam zazwyczaj, dlatego też bardzo trudno mi ją w jakiś sensowny sposób ocenić. Może nie mam zbyt dużego doświadczenia w czytaniu reportaży, ale już czuje, że właśnie przeczytałam najgorszy, z tych, z którymi przyjdzie mi się spotkać. Zastanawiacie się, dlaczego w takim razie skończyłam tę książkę? Nie wiem. Chyba po prostu ze strony osoby, która ma aspiracje zostać seksuologiem ciekawiło mnie, jakie są motywację tak ekskluzywnych prostytutek i ich burdelmenadżerek. Nie, nie dowiedziałam się tego oczywiście. Cieszę się tylko, że nie zmarnowałam na tę książkę ani złotówki, bo wypożyczyłam ją z biblioteki.
Język? Autor stwierdził, że będzie nazywał wszystko po imieniu i nie zmienił treści rozmów między kobietami, ale po przeczytaniu tych trzystu stron, mój mózg musiał przejść detoks, żeby wrócić do normalności. Zdania tak nieskładne, że często zastanawiałam się "o co właściwie chodzi" i bardzo duża ilość przekleństw raziły na każdej stronie. Poza tym bardzo irytujący jest fakt, że sama treść rozmów między kobietami, często była po prostu o niczym..
Czy ta książka mnie zaszokowała? Nie. Prostytucja to najstarszy zawód świata i każdy z nas wie, że on istniał i będzie istnieć jeszcze długo po nas wszystkich. W książce poznajemy jedynie sylwetki kobiet, które sprzedawały swoje ciała za dużo większe kwoty, niż te w przeciętnych burdelach, poza tym dbały o siebie i spędzały czas na jachtach, czy zagranicznych plażach. Czy to szokuje? Nie, myślę, że większość dorosłych, znających choć trochę życie osób, ma świadomość, że takie rzeczy dzieją się wszędzie i cały czas.
Czy polecam tę książkę? Zdecydowanie nie! Koniec kropka, nie marnujcie życia na takie książki.
(Dwie gwiazdki za poszukiwanie przez autora rzetelnych informacji z oficjalnych akt sprawy).
Patrząc na powyższy chaos stwierdzam, że zdecydowanie nie jest to recenzja. ;)
Moja ocena: 2/10
piątek, 29 marca 2019
Dom na wyrębach - Stefan Darda
Autor: Stefan Darda
Wydawnictwo: Videograf S.A.
Ilość stron: 336
Markowi Leśniewskiemu, głównemu bohaterowi powieści "Dom na wyrębach" autorstwa Stefana Dardy, udało się to marzenie zrealizować. Co prawda, nie obyło się bez małego skandalu i ryzyka zawodowego, ale w końcu był tam, gdzie chciał, w małej wsi, liczącej dosłownie dwa domy, czyli w Wyrębach koło Kostrzewa na lubelszczyźnie. Nowy dom ma swoją przeszłość, ostatni właściciel umarł w nim, podobno na zawał serca. Jednak ta kwestia nie zniechęca Marka i już po kilku dniach od zakupu gotów jest on się wprowadzić.
Mała wieś daje mu wbrew pozorom wiele możliwości. W końcu może wrócić do swojej największej pasji z okresu studiów, czyli obserwacji ptaków, dodatkowo potrzebował on spokoju i czasu na przemyślenia, którego w mieście zawsze brakowało. Tylko te rzeczy poprzestawiane w domu podczas jego nieobecności, dziwne sny i wizje i do tego ten sąsiad, posądzany przez ludzi mieszkających w okolicy o morderstwo...
Książka "Dom na wyrębach" określana jest mianem powieści grozy i porównywana często do Stephena Kinga, ale czy słusznie? Niezaprzeczalnie ma swój klimat, który może nie określiłabym grozą, ale czymś w rodzaju delikatnego napięcia. Na początku nie wiedziałam czego się spodziewać i wciąż czekałam na to, że będzie naprawdę strasznie, bo przecież tak sugeruje nam to okładka, która nawiasem mówiąc idealnie oddaje cały charakter tej opowieści. Na pierwszy rzut oka widać, że historia z książki dzieje się w latach 90., właśnie oprawa graficzna przypomina mi te wszystkie starsze pozycje zalegające na półkach w moim domu (mimo że ta została wydana w 2009 roku). Wracając do klimatu i tego czym ta książka właściwie jest, to ja osobiście nie nazwałabym jej horrorem, ponieważ dla mnie bardziej odpowiada ona thillerowi z elementami fantastyki. Z pewnością według oficjalnej kategoryzacji jestem w błędzie, ale taki jest właśnie mój punkt widzenia. Przyznam szczerze, że mnie jest bardzo łatwo przestraszyć i często jest tak, że po obejrzeniu strasznego filmu lub nawet samego zwiastuna, nie mogę zasnąć i biegnę do łóżka po zgaszeniu światła (serio). Tak w tym przypadku, żadna z moich lękowych strun nie została poruszona.
Po "Dom na wyrębach" sięgnęłam, ponieważ niedawno wyszła druga, a właściwie dwie drugie części tej powieści. Dlatego też postanowiłam zapoznać się z tą krótką serią i dać szansę temu autorowi, z którym wcześniej nie miałam stycznością. Przyznam szczerze, zakochałam się! Styl pisania Dardy, jego lekkie pióro, które nie tylko pozwalało szybko czytać, ale i wciągało bezgranicznie, to było to czego szukałam. Śmiałam się do mojej mamy, której poleciłam tę książkę, że Darda nawet pisząc o wyjściu na grzyby sprawia, że zastanawiam się czy bohater znajdzie zaraz prawdziwka czy koźlaka. Naprawdę stałam się fanką stylu pisania Stefana Dardy i jestem w stu procentach pewna, że przeczytam większość powieści, które dotychczas napisał. Mam już za sobą pierwszy tom "Nowego domu na wyrębach", ale z pewnością recenzję tej drugiej części zrobię łącząc oba te tomy w jeden, żeby się nie rozwlekać, a ta ostatnia pozycja jeszcze przede mną ("Nowy dom na wyrębach II").
Co do samej historii przedstawionej w tej książce, to przyznaje, że wreszcie czułam się zaskoczona. Może to fakt, że rzadko czytam literaturę z naszego ojczystego podwórka, ale to, że Darda sięgnął i po wierzenia ludowe i po egzorcystów w formie duchownych z naszego polskiego Kościoła, sprawił, że wciąż byłam zdumiona kolejnymi odkryciami bohatera. Zgodzę się, że niektóre kwestie można przewidzieć po kilku stronach, ale tak jest prawie w każdej książce, więc nie uznaję tego za minus. Natomiast sam główny bohater nie denerwuje nas, wspieramy go i przeżywamy z nim to wszystko, nie zważając na jego przeszłość, aż do ostatniej strony książki. Innych bohaterów naprawdę da się lubić, opis ludzi z pobliskiej wsi i ich zachowania przypomina nam rzeczywiste osoby, które na pewno każdy z nas poznał gdzieś na swojej drodze. Może właśnie to dlatego tak łatwo było mi się przekonać do tej opowieści, ponieważ sama na podobnym terenie się wychowywałam?
Czy polecam? Jak najbardziej. Uważam, że powinniśmy wspierać naszych rodzimych autorów, tym bardziej, jeśli piszą tak jak Stefan Darda. Taki debiut jak "Dom na wyrębach" otworzył przez nim drogę, którą teraz mam zamiar podążyć, tak, żeby poznać inną jego twórczość. Was zachęcam do tego samego i mam nadzieje, ze się nie zawiedziecie!
Moja ocena: 7/10
środa, 27 marca 2019
Za zamkniętymi drzwiami - B.A. Paris
Autor: B.A. Paris
Wydawnictwo: Albatros
Ilość stron: 304
Wielu z nas, ma świadomość tego, że żadna rodzina nie jest idealna. Zawsze znajdujemy temat do plotek, wiemy co powiedzieć na o innych i z czego możemy ukradkiem szydzić. Wiele rodzin nie ukrywa się nawet za pozorami normalności, a te, którym się to udaje, szybko zostają zdemaskowane przez "najbliższych" znajomych, a informacje o ich problemach są przekazywane dalej, tak, że zaraz całe miasto mówi o problemach łóżkowych Kowalskich. Oczywiście jest to pewnego rodzaju wyolbrzymienie, jednak powinniśmy mieć świadomość tego, jak wiele osób lubi "wkładać nos w nie swoje sprawy". A może właściwie wszyscy to lubimy?
W książce "Za zamniętymi drzwiami" autorstwa B.A. Paris poznajemy parę, która wścibskie spojrzenia i wątpliwości odnośnie ich małżeństwa, nauczyła się zwodzić wręcz perfekcyjnie. Pozornie są idealni, a samo ich małżeństwo mogłoby być marzeniem każdej nastolatki. Jack jest przystojnym i bardzo bogatym prawnikiem, który jak dotąd nie przegrał żadnej sprawy w swojej karierze. Grace jest uosobieniem idealnej żony, gotuje, sprząta i przygotowuje przyjęcia dla znajomych. Dla tych kilku czynności poświęciła wszystko, kontakt z przyjaciółmi, karierę zawodową i plany na własny rozwój. Jedyne co jej zostało, to miłość i opieka nad młodszą siostrą z zespołem Downa, która już niedługo ma przeprowadzić się do domu młodej pary.
Jack i Grace są małżeństwem od półtora roku, znają się jedynie kilka miesięcy dłużej, więc wszystkie ich gesty czułości, takie jak głębokie spojrzenia, trzymanie się za ręce i właściwie nieodstępowanie siebie na krok można by uznać za przejaw miłosnych uniesień, zupełnie normalnych na tym etapie związku. Znajomi pary wciąż nie mogą znaleźć rysy na gładkiej powierzchni tej relacji i bez ustanku zachwycają się taką wersją wyidealizowanego życia. Nie budzi ich podejrzeń nawet fakt, że nie mogą obejrzeć całego domu pary, że Grace nie posiada telefonu komórkowego, nigdy nie wychodzi sama, a w jednym z okien na pietrze są kraty...
Niezaprzeczalnie jest to książka rozrywkowa. Czyta się ją tak dobrze i tak bardzo wciąga, że właściwie w jeden wieczór (trochę przeciągnięty na godziny późno nocne) udało mi się ją przeczytać. Język jest naprawdę bardzo prosty i przyjemny, czcionka duża, więc kartki właściwie same się przekręcają. Poza tym nie umniejszając wartkiej akcji, naprawdę trudno się oderwać.
Autorka zdecydowała się prowadzić narrację dwutorowo, w jednym rozdziale czytamy o tym co dzieje się "teraz", w kolejnym poznajemy początku relacji bohaterów. Uważam, że ten zabieg akurat w przypadku tej historii idealnie się sprawdził. Mimo że przeważnie nie przepadam za całymi rozdziałami retrospekcji w książkach, w "Za zamkniętymi drzwiami" oba wymiary czasowe śledziłam z taką samą ciekawością. Zdecydowanie pogłębiały one naszą znajomość bohaterów, dawały odpowiedzi na pytania fundamentalne, takie jak np. "jak to właściwie się stało?" i chyba, podkreślam - chyba, miały nakreślić profile psychologiczne bohaterów, ponieważ to w końcu miał być thiller psychologiczny, tak?
No niby.. Bo właśnie w tej kwestii zaczynają się problemy. O ile Grace, czyli główną bohaterkę, która jest również narratorką tej powieści, poznajemy dość dobrze, wiemy jakie motywacje nią kierują, czego chce, co czuje, o tyle jej męża i jego psychologicznego profilu nie poznajemy praktycznie w ogóle, ponieważ jedna czy dwie sceny w których on argumentuje swoje zachowanie, moim zdaniem nie wystarczą. Tym bardziej, że te informacje powinny być kluczowe dla nas, aby odpowiednio całą tę historię odebrać i zrozumieć.
Myśląc nad tym w tej chwili, ja naprawdę nie potrafię określić czy lubię albo nie lubię Grace i Jack'a. Stawiam ich tu obok siebie, ponieważ moje uczucia do nich są naprawdę takie same. Mimo że oczywiście kibicowałam głównej bohaterce i miałam nadzieje, że historia skończy się właśnie w ten sposób, to tak wiele razy byłam wściekła na jej głupotę, że szala się wyrównuję. Naprawdę czasami miałam ochotę wejść do tej książki i popukać Grace w czoło. Tak często jej zachowania były dla mnie niezrozumiałe... mimo że autorka książki błędy postaci starała się nam tłumaczyć, ja wciąż nie mogłam się pogodzić z absurdalnością jej postępowania.
Promyczkiem w tej książce jest zdecydowanie postać Millie, czyli siostry Grace, która cierpi na zespół Downa. Mimo niepełnosprawności jej postępowanie jest mądrzejsze i bardziej przemyślane niż Grace, a także to właśnie ona sprawiła, że kilka razy w ciągu czytania książki udało mi się uśmiechnąć.
Plusem jest fakt, że reszta bohaterów jest nieważna w takim stopniu, że nie wiemy o nich niewiele więcej poza ich imionami. Tak, samo to zdanie może być dość kontrowersyjne, ale ta książka jest tak krótka i szybka, że na więcej postaci po prostu nie byłoby miejsca. Mimo że pozornie ma ona 304 strony, nie potrafię określić tego inaczej.
"Za zamkniętymi drzwiami" jest debiutem B.A. Paris, który stał się światowym bestsellerem. Nie chcę w tym miejscu stawiać wątpliwości, ponieważ w pełni rozumiem popularność tej powieści. Historia jest ciekawa, wartka, napisana w prosty sposób, o przyzwoitej długości i sprawia, że nie możemy się oderwać i ciągle myślimy o tym jak może się to zakończyć. Mimo tego, że trochę się czepiałam w trakcie recenzji, to naprawdę polecam tą książkę. Sprawia, że wieczór szybko ucieka, a po odłożenie jej na półkę myślisz o tym, że jednak świat nie jest taki zły i każdego czeka sprawiedliwość. Trzeba jednak wziąć pod uwagę fakt, że ta książką była pisana raczej dla mas, tak, żeby każdy się w niej odnalazł, więc sama jej lektura nie wniesie wiele do naszego życia. Ale czy każda książka musi być edukacyjną treścią zmieniającą myślenie? Zdecydowanie nie.
Dlatego też sięgnij po "Za zamkniętymi drzwiami" i bez poważnych oczekiwań, pozwól ponieść się tej historii.
Moja ocena: 6/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)